Skoki w Polsce tylko dla dorosłych

- Po sukcesach Kamila Stocha do naszego klubu ludzie przychodzą nawet z pięciolatkami, którym się zamarzyło, że kiedyś też będą zdobywać olimpijskie medale. I są w szoku, widząc, że mamy poodkształcane narty i buty sprzed 20 lat, a kombinezony cały czas przeszywamy dla kolejnych dzieci - mówi pracujący w Wiśle Ustroniance Jan Szturc. - Im lepsze wyniki ma kadra, tym gorsze są warunki do szkolenia najmłodszych. Jeśli nic się nie zmieni, to za 10 lat polskich skoków po prostu nie będzie - dodaje trener Wisły Zakopane Józef Jarząbek.

Styczeń 2001 roku - Polak zostaje najlepszym skoczkiem narciarskim świata. Adam Małysz z Wisły albo raczej z innej planety, jak utrzymują jego rywale, w wielkim stylu wygrywa Turniej Czterech Skoczni. Kompleks skoczni Centrum w Wiśle przeżywa oblężenie, a trener Jan Szturc - najbardziej szalone dni w swoim życiu.

- W rekordowym dniu mieliśmy na treningu stu chłopców w wieku od sześciu do 12 lat. Ustawiła się kolejka, jak jedni poskakali, to oddawali sprzęt oczekującym, ci kończyli, a już za skakanie brali się następni. To było coś niesamowitego. Z tego entuzjazmu dzieci i później z programu rozwoju skoków "Szukamy następców mistrza" wzięło się wielu naszych dzisiejszych reprezentantów - mówi wujek i pierwszy trener Małysza, a dziś szkoleniowiec Wisły Ustronianki oraz konsultant kadry narodowej Łukasza Kruczka.

Jak najmłodsi skaczą w lutym 2014 roku, a więc w chwilę po wielkich triumfach Kamila Stocha na Igrzyskach Olimpijskich w Soczi?

- WKS Zakopane, czyli klub Stocha, w tej chwili szkoli trójkę dzieciaków. Trzeba mówić coś więcej? - pyta Józef Jarząbek. Trener Wisły Zakopane, który prowadził m.in. Klemensa Murańkę, mówi krótko: - Jeśli nic się nie zmieni, za 10 lat polskich skoków po prostu nie będzie.

 

Potrzebują nie tylko panczeniści

Wiemy, że Zbigniew Bródka to strażak, który w Soczi pokonał zawodowców z całego świata, że razem z nim po medal sięgnęli koledzy z drużyny, że to samo w rywalizacji zespołowej zrobiły polskie panczenistki. Podziwiamy ich tym mocniej, że do takich wyników doszli, pracując w wyjątkowo trudnych warunkach. Oni większą część roku spędzają poza Polską, bo w kraju nie ma ani jednego zadaszonego toru, na którym mogliby trenować.

Skoczkowie poza wysłużoną już, ale wciąż spełniającą międzynarodowe wymogi, zakopiańską Wielką Krokwią mają nowoczesny obiekt w Wiśle-Malince i świetny kompleks skoczni w Szczyrku. Ale ci, którzy są w nich wpatrzeni i chcą kiedyś skakać jak oni, nie mają gdzie się uczyć tego sportu.

- Mam 30 zawodników, działamy w Zakopanem, pewnie każdy myśli, że na skoczniach ćwiczymy codziennie. Policzyłem - tej zimy odbyliśmy na nich dokładnie 10 treningów. Wiem, że jest ciepło, ale przecież wszystkie wyciągi wokół działają, stoki są zaśnieżone, ludzie jeżdżą na nartach, a my skakać nie możemy, bo skocznie nie są przygotowane - denerwuje się Jarząbek.

Zrozumieć taką sytuację trudno, tym bardziej że za każdy trening każdego, nawet najmniejszego skoczka, klub płaci. - Najniższa stawka to 17 złotych za jednostkę treningową - mówi Szturc. - Bywa, że się płaci i 36 złotych za jednego dzieciaka. Zależy, jaka skocznia, większe są droższe. Nasz klub rocznie wydaje na treningi 25 tysięcy złotych. Nie ma wyjścia, chociaż budżet na całą działalność nie przekracza 40 tysięcy - dodaje Jarząbek.

Szturc tłumaczy, że bez pomocy ze związku ci, którzy przychodzą do klubu, chcąc nauczyć się skakać na nartach, na skoczni mogliby ćwiczyć maksymalnie po dwa razy w tygodniu. - PZN prowadzi ranking najlepszych zawodników w każdej kategorii wiekowej. Jak klub ma swoich przedstawicieli w "12" najwyżej sklasyfikowanych w kraju, to za ich treningi na każdej skoczni płaci związek. Dzięki temu klub może sfinansować trening kogoś, kto dopiero zaczyna i do czołówki jeszcze mu daleko - tłumaczy.

Związek daje, ale związek też zabiera. - Do 2013 roku Ministerstwo Sportu finansowało szkolenie dzieci i młodzieży, ale jak PZN to przejął, to ostatnie pieniądze nam zabrał. Wcześniej mieliśmy chociaż na wyjazdy do Szczyrku, żeby tam potrenować, choć i tam jest problem, bo najmniejsza skocznia to K-40, czyli dla małych dzieci za duża. No ale teraz nie stać nas nawet na to, żeby tam jeździć z trochę starszymi dzieciakami. Wszystko w polskich skokach idzie na kadry narodowe. Im się należy, wyniki robią świetne. Ale o nas też ktoś musi pomyśleć. Nie może być tak, że na własny koszt wysyłam dziecko na zawody międzynarodowe, a związek nie płaci nawet 70 czy 100 franków szwajcarskich wpisowego - złości się Jarząbek.

Lepiej już było

Denerwują się też rodzice. - Po sukcesach Kamila zwiększyło się zainteresowanie skokami. Do naszego wiślańskiego klubu ludzie przychodzą nawet z pięciolatkami, którym się zamarzyło, że kiedyś też będą zdobywać olimpijskie medale. Ale niektórzy już nie marzą, bo ich rodzice byli mocno zdziwieni, kiedy usłyszeli, że dla takich brzdąców nie mamy butów i nart. Nas na zakup tego sprzętu nie stać. Jak rodzice kupią buty, to znajdziemy jakieś zjazdówki i na takich nartach uczymy skakać. Ale jak się rodzic wkurzy, to zabierze dziecko i nic nie poradzimy - opowiada Szturc.

Kamil Stoch o filmie z dzieciństwa: "Czuję się zawstydzony"

Polskie kluby praktycznie nie istnieją. Ich najlepsi skoczkowie trenują w narodowych kadrach, tam mają stworzone odpowiednie warunki. Resztą, a więc garstką niespełnionych seniorów, juniorami, którzy nie zapowiadają się na wybitnych skoczków i z dziećmi stanowiącymi najliczniejszą grupę, zajmują się trenerzy, którzy najpierw pracują zarobkowo w innych branżach. - Szkolimy tylko w wolnym czasie, sprzętu dla zawodników nie mamy, skoczni dla najmłodszych też nie ma. Jak się nic nie zmieni, to kluby padną. I będzie jak w Finlandii. Tam w ostatnich latach wszystkie pieniądze szły na pierwszą kadrę, a jak ona przestała osiągać wyniki, to nie było nikogo nowego. Boję się, że nas spotka to samo, kiedy kariery pokończy dzisiejsza młodzież. Ona do czegoś doszła, bo trenowała jeszcze w lepszych warunkach - twierdzi Jarząbek.

O warunkach kiedyś lepszych, a dziś gorszych długo mówić może Szturc. - W Wiśle już od pięciu lat skocznie Centrum są zamknięte, teraz remont został wstrzymany, od listopada nic się nie dzieje, podobno prace ruszą w marcu. Mamy nadzieję, że tak będzie, bo całą naszą bazą jest teraz 10-metrowa skoczeńka w Wiśle-Łabajowie, a wielu rodziców nie zgadza się, by ich dzieci jeździły na zajęcia 50 km od Wisły. To zabiera dużo czasu i jest kosztowne - opowiada. - Kiedyś codziennie u siebie skakaliśmy, a teraz z tymi, którzy mogą, jeździmy do Bystrej w województwie śląskim, do Zagórza w Bieszczadach, a najchętniej do Czech, bo tam skocznie są najlepsze. - Nydek, Kozlovice, Frensztat, Rożnov - wszędzie tam są obiekty różnej wielkości. Jest w czym wybierać - mówi Szturc.

Słowenia nas zawstydza

Doświadczony trener przyznaje, że w sposobie szkolenia dzieci świat uciekł nam daleko. Górskie miejscowości z Polski nie oferują najmłodszym takich warunków jak choćby położone niedaleko Berlina Bad Freienwalde. - Kiedy Stoch był dzieckiem, nasze kluby regularnie jeździły na zgrupowania do Niemiec. Teraz jeżdżą tam tylko najlepsi na zawody takie jak mistrzostwa świata dzieci w Garmisch-Partenkirchen. My dwa razy w roku wybieramy się do Bad Freienwelde na zawody, które promują tamtejsze skoki. Za wszystko płacą organizatorzy, więc wtedy grupa 20-30 dzieciaków od nas ma okazję poskakać na obiektach 10-, 20-, 40- i 65-metrowym. Miejscowi chcą tam zrobić znany ośrodek narciarski wysunięty najdalej na północ i zbudować w nim 120-metrową skocznię. A my ciągle czekamy na obiecane dawno Białe Orliki, w ramach których miało w kraju powstać trochę malutkich skoczni - wzdycha Szturc.

Dziesięć zasad bezpieczeństwa dziecka na stoku

Lepszym przykładem od bogatych Niemiec dla Polski może być mała, licząca dwa miliony mieszkańców Słowenia. Tam istnieje więcej niż w naszym kraju klubów, a każdy zawodnik ma do dyspozycji własny, nowy sprzęt, bo miejscowe firmy produkują narty, buty, kombinezony i inne akcesoria. - Oni mocno postawili na szkolenie podstawowe, aż wstyd, że tak dużo nam do nich brakuje. Wyznają zasadę, że z ilości bierze się jakość. A przecież patrząc w naszą przeszłość, wiemy, że się nie mylą - przyznaje Szturc.

- U nas ze sprzętem jest tak, że swojemu dziecku kupiłem wszystko naprawdę średniej jakości i wydałem dwa tysiące euro - mówi Jarząbek. - Wszystkie kluby jadą na sprzęcie, jaki dostają od Lotosu [sponsor programu rozwoju skoków]. Ale jego jest za mało i dostajemy go za rzadko. Ostatnią dostawę Wisła Ustronianka miała trzy lata temu - dodaje Szturc. - Na narty, buty, kombinezon, wiązania i kask nie da się wydać mniej niż w sumie pięć tysięcy złotych. Dlatego cały czas trzymamy sprzęt sprzed 20 lat. Jest zużyty, ale jest. Narty się odkształcają, buty wyginają i puszczają, kombinezony przeszywamy, dopasowujemy do kolejnych dzieci. No, trzeba przyznać, że jest ciężko - smuci się Szturc.

Ciężko jest też słuchać, że lada chwila będzie lepiej. Minęło sporo czasu, odkąd trenerom powiedziano, że szkoleniowcy młodych gwiazd cyklu Lotos Cup przez rok będą dostawać po 1500 złotych brutto miesięcznego stypendium. - Związek nam o tym mówił, ale na razie nikt tych pieniędzy nie widział. Może po sezonie coś się wyjaśni - mówi Szturc.

- Najgorzej, że gminy w całej Polsce finansują tylko piłkę nożną. Jak klub ma 40 tysięcy budżetu, to chcąc płacić chociaż dwa tysiące miesięcznie trenerowi, wydałby całą kwotę na jego utrzymanie - zauważa Jarząbek. - Mam takie marzenie: pracuję za darmo, ale mogę zrealizować program szkoleniowy chociaż w 80 procentach. Niestety, pieniędzy nie ma nawet na to - kończy trener z Zakopanego.

Dowiedz się, jak ubrać dziecko na narty

Rodzicu, nie rezygnuj

W Polsce trudno wychować przyszłego mistrza skoków narciarskich, ale dobry rodzic wie, że jeszcze trudniej odebrać marzenia swojemu dziecku. Dlatego apelujemy: - Rodzicu, jeśli w pobliżu znajduje się klub szkolący dzieci, a Twoja pociecha marzy o sławie Kamila Stocha, pozwól jej spróbować tego sportu. Nie musisz od razu wydawać pięciu tysięcy złotych na sprzęt. - Na nartach zjazdowych też da się oswoić ze skakaniem, a takie narty są w każdym klubie. Jak dziecko to polubi, wtedy można dobrać lepszy sprzęt. Najdroższe są wiązania, na nie trzeba wydać ponad tysiąc złotych. Ale to też inwestycja na później. Najważniejsze, żeby małym chłopcom i małym dziewczynkom, bo i one szkolą się w naszych klubach, pozwolić tego spróbować - mówi trener Szturc.

- Mieliśmy jeden kask na trzech, na mnie był za duży. W trakcie dojazdu do progu spadł mi na oczy - wspomina swój pierwszy skok Stoch. - Adam Małysz pierwszy skok w życiu wylądował bez nart, bo one razem z butami zostały na progu. Buty były za duże, Adam z nich wypadł - wspomina Szturc.

Obaj mistrzowie w dzieciństwie mieli o tyle łatwiej, że małe skocznie mieli blisko domu, po szkole nie musieli tracić godzin na dojazdy i powroty z treningów. - Teraz jest z tym problem, ale na początku nie ma co się przejmować, skakać zaczyna się na górkach, prowizorycznych skoczeńkach. Start dla wszystkich jest za darmo. Warto sprawdzić, czy dziecko naprawdę mocno marzy o skakaniu, czy to taki zapał na moment. Dlatego zachęcamy rodziców, żeby zgłaszali do nas swoich małych sportowców - podsumowuje Szturc.

Ekspert radzi: Charakter mistrza nie istnieje

Copyright © Agora SA