Energa Sailing. Zbigniew Gutkowski: Chcę pokazać dzieciom, że nie warto siedzieć w domu

- Poprzez ciężką pracę można dostać się na międzynarodowe wody, na największe zawody rozgrywane na oceanach. To wszystko jest możliwe. Chcę nauczyć młodych żeglarzy, że tak można żyć. Nie siedzieć tylko w domu, być materialistą i zastanawiać się nad codziennością. Można mieć inne marzenia - mówi kapitan Zbigniew Gutkowski.

Zarówno program Energa Sailing, jak i cykl regat Energa Sailing Cup w klasie optimist ruszył w marcu. Najlepsi mali żeglarze z całej Polski walczyli o awans do wielkiego finału, który odbył się 23-25.08 w Sopocie. Nagrodą dla pierwszej trzynastki były roczne stypendia sportowe ufundowane przez Energę. Główną ideą akcji zorganizowanej wraz z Polskim Związkiem Żeglarstwa było propagowanie żeglarstwa wśród młodzieży.

Ambasadorem projektu był Zbigniew Gutkowski, pierwszy w historii Polak, który wystartował w prestiżowych regatach okołoziemskich Velux 5 Oceans Race oraz Vendée Globe. Ostatnio ''Gutek'' pobił rekord północnego Atlantyku. Najtrudniejszą trasę z Ameryki do Europy pokonał w 8 dni, 18 dni i 50 minut. Płynął oczywiście sam.

Dominik Szczepański: Czy pamięta pan swoje pierwsze żagle?

Zbigniew Gutkowski: Miałem 10 lat. Żeby się dostać do łódki, trzeba było pracować społecznie. Pamiętam, że nie było końca grabienia liści i trawy. Trzeba było wyrobić godziny. Dopiero wtedy udawało się dostać na jacht, żeby zwiedzić pokład. I tak grabiłem, grabiłem i grabiłem, aż pewnego dnia zobaczyłem grupę dzieciaków, która wracała z innego klubu. Wiedziałem, że taki istnieje, ale nie wiedziałem, jak się tam dostać. Udało się przez szkołę, przez kółko geograficzne, które później połączyło się z kółkiem żeglarskim. Dzięki niemu mogłem dostać się do klubu. Inaczej nie miałbym na to szans.

Dlaczego? Nie mógł pan się po prostu zapisać?

Nie, bo klub był przyzakładowy. Działał przy Stoczni Gdańskiej im. Lenina, a moi rodzice tam nie pracowali. Nabory były wyłącznie dla pracowników.

Pamięta pan swoje pierwsze lekcje na pokładzie?

Tak. Ogromne przeżycie, ale i wielki strach. Wszędzie woda, a ja dopiero starałem się dostać kartę pływacką i jeszcze dobrze nie pływałem.

Nauka żeglowania różniła się od dzisiejszej?

Raczej nie, zasady przecież są prawie takie same. Tylko, że nie było sprzętu. Niektóre kluby miały z tym wielkie problemy. Akurat Jacht Klub Stoczni Gdańskiej miał to szczęście, że obok działała potężna fabryka. Dodatkowo często przyjeżdżała tutaj kadra olimpijska, więc sprzęt musiał być. Ale na terenie Polski działało wiele innych klubów, np. hutniczych, górniczych. Pamiętam, że jeden znajomy opowiadał mi anegdotę, że jego klub miał problem z kupieniem desek windsurfingowych. Działali przy kopalni, więc jak wytłumaczyć taką fanaberię? Dyrektor kazał im kupić te deski, a na fakturze napisać po prostu: deski. Gdyby ktoś się przyczepił, to tłumaczenie byłoby proste: kupiliśmy deski do zabezpieczania tuneli.

Absurdów było więcej?

Oczywiście. Kiedy miałem 13 czy 14 lat i wypływałem z kolegami na treningi do Zatoki Gdańskiej, to musiałem mieć przy sobie dwa paszporty. Jeden był niebieski, prywatny, a drugi zielony, służbowy. Wymagali tego i sprawdzali nas, bo istniało ryzyko, że możemy np. uciec na jachcie do Szwecji. My, trzynastolatkowie.

Spędzał pan całe dnie poza domem. Co na to rodzice?

Byli zadowoleni, że mam jakieś zajęcie. Większość dzieci spędzała czas na podwórku, na trzepaku. Coś kombinowali. Ja wolny czas spędzałem w klubie, który miałem 300 metrów od domu. Kiedy nie miałem tam zaplanowanych zajęć, to i tak tam chodziłem i za pozwoleniem bosmana pracowałem przy sprzęcie. Skrobało się drewniane części i malowało. Skrobało i malowało, aż wszystko było ładne.

Skończyły się czasy przyzakładowe. Teraz, żeby zapisać dziecko do szkoły żeglarskiej, trzeba mieć trochę pieniędzy. Czy w związku z tym żeglują inni ludzie niż kiedyś?

Trochę tak, ale dlatego też powstają takie inicjatywy jak Energa Sailing, które pomagają najzdolniejszym dzieciom. Dofinansowują ich naukę, żeby mogły uczyć się i pojechać czasem popływać za granicę. Żeglują więc i dzieci zamożnych rodziców i te z biedniejszych rodzin. Moim zadaniem jest pokazać im, że poprzez ciężką pracę można dostać się na międzynarodowe wody, na największe zawody rozgrywane na oceanach. To wszystko jest możliwe. Chcę ich nauczyć, że tak można żyć, coś robić. Nie siedzieć tylko w domu i zastanawiać się nad codziennością. Można nie być materialistą. Istnieją inne marzenia.

A jakie pan miał marzenia, będąc małym chłopcem?

Różne. Na początku marzyłem, żeby dostać się na pierwsze regaty rangi mistrzowskiej okręgu gdańskiego. Potem marzyłem o dyplomie, czyli wejściu do pierwszej dziesiątki. Potem, żeby wygrać. Następnie, żeby wygrać większe zawody. Cały czas marzenia przesuwały się do przodu. Dostałem się do kadry, więc chciałem zostać mistrzem Polski. Potem mistrzem świata. Pojechać na igrzyska. Oczywiście nie wszystkie marzenia się spełniły. W 1996 roku dostałem się do załogi Romana Paszkego i pierwszy raz pływałem tak naprawdę po morzu. Dopiero tam się przekonałem, co to znaczy duża woda. W końcu zacząłem sam pływać i tak trwa do aż do dzisiaj.

Co zrobić, żeby nasze dzieci żeglowały? Jaki jest pierwszy krok?

Zapisać je na obóz żeglarski i zobaczyć, czy dziecku się to podoba. Nie wolno robić niczego na siłę, bo to jeszcze nikogo nie uszczęśliwiło.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.